JuMażBiCzujny |
|
|
|
Dołączył: 23 Wrz 2007 |
Posty: 53 |
Przeczytał: 0 tematów
|
|
|
|
|
|
|
|
Dawno, dawno temu napisałem opowiadanko Jeśli ktoś nie ma nic do roboty to życzę miłej lektury Możliwe że komuś się spodoba
Wydarzenia z wypadku tak mocno utkwiły mi w głowie, że nawet nie pamiętam, co ja robiłem tej soboty w ciągu dnia. Pamiętam tylko, że pod wieczór przyszła Marta wraz z Karoliną, był także Rafał (kolega mojej siostry).
Marta chciała, by Sylwia zrobiła jej balejaż. Cała ta zabawa w to farbowanie włosów trwała dość długo. Ja w tym czasie rozmawiałem i grałem w szachy z Karoliną i Rafałem. Nagle przychodzi do mnie ojciec i oświadcza mi, że mam go zawieść samochodem do Małego Rudnika. Nie zgodziłem się na to z kilku powodów, m.in. było już późno, grubo po dwudziestej, nie miałem najmniejszej ochoty jechać i szkoda mi było tracić czas na coś co mogło poczekać (później domyśliłem się, że tata chce sobie podrinkować, więc tym bardziej mówiłem "nie!"). Następnie mój ojciec wymyślił inną strategię. Porozmawiał z Rafałem i dogadał się z nim, że to on go zawiezie naszym samochodem do Małego Rudnika i wróci, a ja mam później po niego przyjechać z powrotem i odwieść do domu, gdy po mnie zadzwoni. Dla mnie ten pomysł był absurdalny, bo wyszłyby aż 4 kursy Lotnisko-Mały Rudnik, a nie 2, gdybym to ja jechał. Zresztą nie wierzyłem w to, by Rafał był na tyle naiwny, by się na to zgodzić. Zdziwiłem się, gdy mi Rafał powiedział, że pojedzie z moim ojcem. Wtedy tata spytał się mnie jeszcze raz czy jadę z nim od razu i później mam pojechać do Białego Boru pogadać sobie z wujkiem i ciocią czy zostaje i czekam na telefon kiedy mam go odebrać. W tej sytuacji zgodziłem się go zawieść.
Ojciec musiał jeszcze wstąpić do sklepu przed wyjazdem. Poszedłem więc sam do samochodu, musiało być poniżej zera, bo nie mogłem otworzyć drzwi od samochodu tak przymarzły. Gdy udało mi się wsiąść do samochodu, próbowałem go uruchomić, ale oczywiście bez większych efektów (ropa była zbyt gęsta). Ucieszył mnie ten fakt, bo wydawało mi się, że nici z naszej podróży. Później się okazało, ze to nie jest do końca prawda Po kilkudziesięciu sekundach przyszedł ojciec i oświadczył mi, że to on będzie
prowadził od małego Rudnika (dla mnie to było dziwne, bo tego dnia już wypił kilka piw, niestety ja tu nie miałem nic do powiedzenia). Usiadł więc za kierownicą i próbował uruchomić silnik, także bezskutecznie. po kilku próbach powiedziałem mu, żeby dał sobie dziś spokój z tym wyjazdem i że idę do domu. A on na to że jak uda się mu uruchomić auto, to zadzwoni po mnie. Wróciłem do domu i posiedziałem sobie z dziewczynami. Marta właśnie zaczęła sobie suszyć włosy. Razem z Rafałem i dziewczynami widziałem z okna jak ktoś holuje ojca, słuchając jednocześnie Vivy Nie minęło 10 minut jak zadzwonił do mnie ojciec, że mam schodzić, bo uruchomił samochód. Przed wyjściem sprawdziłem z ciekawości jaka jest temperatura, termometr wskazywał -15"C. Gdy podszedłem pod naszego Merola, ojca oczywiście w nim nie było, czekał na mnie w sklepie (aha! samochód był na chodzie) Po minucie w końcu usiedliśmy w samochodzie i ruszyliśmy najpierw do stacji benzynowej, która znajduje się około 500 metrów za rondem w kierunku Węgrowa. na stacji mieliśmy się jednak zamienić miejscami, ale mój tata się rozmyślił, powiedział że przesiądziemy się później. Jechaliśmy lasem przez Linarczyk, Piaski, Hanowo i Biały Bór.
Od Piasków ja już prowadziłem, kilka metrów przed Małym Rudnikiem tata powiedział, że jedziemy do Rudy, a dokładniej do pani Reni (ona też lubi drinkować) Wkurzyłem się ale teraz już nic nie mogłem zrobić. Zanim dotarliśmy na miejsce ojciec zadzwonił od wujka i uprzedził go, że przyjadę do nich za kilka minut. Po odstawieniu ojca obok domu Reni, ruszyłem w stronę Białego Boru przez drogę, którą pierwszy raz na oczy widziałem. Na drodze było bardzo ślisko i na dodatek ciemno. Gdy przejeżdżałem przez Wałdowo Szlachetne to przynajmniej wiedziałem już jak daleko jestem od domu wujka. Przed znakiem "Biały Bór" skręciłem w prawo, wjeżdżając w ulicę Pańska, która prowadziła do mojego wujka (była bardzo wąska). Nagle z przeciwka wyłaniał się samochód, który jechał w moją stronę. Miał wysoko ustawione światła, które częściowo mnie oślepiały. Gdy byliśmy już coraz bliżej siebie, ten samochód wcale nie miał zamiaru zjechać na pobocze ( ja jechałem około 10 km/h), wiec w ostatniej chwili odbiłem w prawo byśmy mogli się wyminąć. Już skręcałem w lewo, by powrócić na środek drogi, gdy nagle ogarnęło mnie wrażenie, że czas się zatrzymał. W bardzo zwolnionym tempie widziałem i czułem, że samochód się przechyla na prawy bok. Słyszałem tylko zgrzyt śniegu i trzask gałęzi. Na początku nie wiedziałem co się dzieje, dopiero po chwili dotarło do mnie, że Mercedes wpadł do rowu. Szybko odpiąłem pas i wybiegłem z auta za drugim kierowcą. Widziałem jak obcy samochód się oddala (był jakieś 100 metrów ode mnie), gdy zacząłem machać ręką i wołać "hej!", to się zatrzymał i zawrócił ( pewnie dopiero teraz kierowca zauważył w tylnym lusterku co się wydarzyło - tak przypuszczam). Z auta wysiadł facet w czarnej czapce, miał około 35 lat. Mówię do niego, by pomógł mi wydostać mojego Mercedesa z rowu, w końcu to głównie jego wina, jak się okazało po drugiej stronie drogi nie było rowu ( musze podkreślić, że nie krzyczałem, ani nie przeklinałem, mówiłem spokojnym głosem). Koleś podał mi rękę i uśmiechając się głupio, powiedział: "ale się porobiło". Nie zwracałem najmniejszej uwagi na jego szyderczy tekst, tylko spytałem się go czy mnie pociągnie swoim samochodem, mam linę holowniczą - dodałem. Odparł, że może spróbować. Co prawda nie wierzyłem, żeby nam się udało (mój Mercedes waży ponad 1,5 tony, zaś jego auto było rozmiarów Golfa), ale musiałem się chwytać każdej szansy, przecież nie zostanę z samochodem w rowie Zaczepiłem linę o samochody i
nieznajomy ruszył swoim "ale Golfem", a ja zaś stałem przy swoim samochodzie i próbowałem go pchnąć, gdy facet w czarnej czapce gazował. Merol ani drgnął, koła się ślizgały samochodowi, który próbował go wydostać z rowu. Po pewnym czasie odczepiliśmy linę. Nieznajomy powiedział, że tylko ciągnik byłby w stanie wyciągnąć mój wóz. No to ja się go pytam czy wie, kto ma tu traktor. Poszedł do najbliższej posiadłości, brama była zamknięta, więc przeskoczył przez płot i zaczął pukać. Nikt mu nie
otworzył drzwi. Poszliśmy wiec do kolejnego gospodarstwa (tym razem nie było ogrodzenia, a na podwórku stał ciągnik i pytanie tylko czy sprawny). Tym razem drzwi otworzyła nam jakaś kobieta. Nieznajomy musiał ją znać, bo mówił jej po imieniu, stąd prosty wniosek, że on jest tutejszy i że wiedział, że rów jest po prawej stronie. Spytał się jej czy ma traktor na chodzie. Ona odparła, że ma się spytać męża. Poszedł do jakiegoś pokoju i rozmawiał z kimś przez lekko uchylone drzwi. Silny męski głos
odpowiedział, że sąsiad obok ma na chodzie, bo widział go jak nim wczoraj jechał. Pożegnaliśmy się wiec i poszliśmy przez pole do domu obok. Śniegu było powyżej kostek, a ja miałem ubrane buty typowo wiosenne (zawsze je ubieram gdy mam prowadzić ), wiedziałem, że nogi będę miał przemoczone i zamarznięte, ale nie myślałem teraz o tym. Teraz liczyło się tylko znalezienie ciągnika, który pomógłby mi wydostać mojego Merola z rowu. Posadzka przed drzwiami wejściowymi była bardzo śliska, gdy nieznajomy przez przypadek włączył światło oświetlające podwórko (pomylił włącznik z dzwonkiem od domu) zobaczyłem, że granitowa posadzka jest gdzie nie gdzie pokryta cienka warstwą lodu. Gdy zadzwonił, w drzwiach ukazała się kobieta, wraz z chłopakiem trochę niższym ode mnie (domyśliłem się, że to jej syn, później się okazało, że ma 16 lat). Powiedziałem wraz z facetem w czarnej czapce, jaki mam problem z samochodem. Gospodarz powiedział, że nie ma problemu i pomoże, jeśli uda się uruchomić traktor w ten mróz. 16-letni chłopak ubrał się i wsiadł do ciągnika. Przy pierwszym uruchomieniu silnika poszła iskra z przewodu, która rozjaśniła ponurą ciemność. Nieznajomy wystraszył się iskry i powiedział: "a co to teraz". Przy następnej próbie przytrzymał jakieś przewody, iskry nie było, ale silnik nie pracował. Ja tylko stałem i przyglądałem się temu wszystkiemu. Uruchomienie silnika trwało dla mnie całą wieczność, a w rzeczywistości może 10 minut, przez cały ten czas prosiłem rozpaczliwie Boga by ta maszyna ruszyła, miałem jakieś dziwne przeczucie, że to moja jedyna szansa na wyciągnięcie Mercedesa z rowu. W końcu udało się (uff... odetchnąłem z ulgą). Chłopak wziął pasy (później się okazało, że mają posłużyć za linę) i pojechał na miejsce zdarzenia. Zaproponowałem, żeby od tyłu wyciągnąć moje autko. Chłopak ustawił traktor a ja z nieznajomym przygotowaliśmy się do pchania samochodu. Pod wpływem siły ciągu małego traktora, który był ruskiem (tak mi powiedział chłopak) Mercedes zaczął się powoli przesuwać. Niestety później zaczął stawiać opór i nie chciał nawet drgnąć. Przerwaliśmy pierwsza próbę wydostania mojego "zmartwienia" z rowu. Był moment podczas przestawiania traktora, że jego koła ugrzęzły w polu. Szybko rzuciłem się na pomoc. Zacząłem pchać wraz z facetem w czarnej czapce, by wydostać ciągnik. Gdy się udało 16-latek zatrzymał maszynę na bocznej drodze (to był wjazd do czyjegoś gospodarstwa z ulicy Pańskiej) i wysiadł z niego. Zaczęliśmy
się zastanawiać i rozmyślać nad sposobem wydostania Merola. Nie minęła minuta jak podjechał radiowóz policyjny. Jeszcze ich tu brakowało - pomyślałem sobie. Jeden z policjantów wyszedł z samochodu i się pyta czyje to auto. Odparłem, że mój bez mniejszego zawahania. Wtedy kazał mi opowiedzieć, co się wydarzyło. No to mu mówię, że znad przeciwka jechał samochód, który nie zjeżdżał na pobocze, więc mu ustąpiłem pierwszeństwa zjeżdżając na prawe pobocze, które się okazało rowem wówczas samochód przechylił się, a teraz próbujemy go wydostać, mówiąc to wskazałem na Mercedesa. Policjant kazał mi wziąć wszystkie dokumenty i wsiąść na tył radiowozu. Otworzyłem drzwi swojego auta i próbuje znaleźć saszetkę ojca z dokumentami samochodu. Oczywiście nie udało mi się znaleźć, o czym byłem przekonany, że tak będzie, bo nic nie widziałem. Na dodatek coś mi mówiło, że dokumenty są w domu, więc nie traciłem dłużej czasu na zbędne szukanie czegoś, czego i tak pewnie nie ma. Poszedłem więc w stronę radiowozu i usiadłem wygodnie na tylnej kanapie. Pierwsze co pomyślałem to to jak tu jest ciepło i przytulnie. Następnie wyciągnąłem z kieszeni portfel, a z niego dowód osobisty i prawo jazdy, które podałem policjantowi powiedziałem, że nie mogę znaleźć dokumentów samochodzie, bo jest taki bałagan i ciemność, że nic nie widać, dodałem też, że może je mieć mój ojciec. Wtedy policjant się pyta gdzie chciałem jechać i gdzie jest mój tata. To mu odpowiedziałem, że odwoziłem ojca do Rudy, który
teraz pewnie drinkuje i że jechałem do wujka w Białym Borze. Następnie przez radio sprawdzili czy samochód nie jest kradziony i czy dokumenty są prawdziwe. Po upewnieniu się, że wszystko się zgadza zwrócili mi dowód osobisty i prawo jazdy. Jeden z policjantów powiedział, że następnym razem jak nie będę miał dokumentów to zabiorą mi samochód na parking policyjny. Odparłem z uśmiechem na twarzy: "czyli tylko upomnienie" a on: "tak, no chyba, że chce pan dostać mandat". "Nie dziękuję" - powiedziałem. "Powodzenia z samochodem" - dodał policjant, a ja poklepałem go po ramieniu, podziękowałem i wyszedłem (gdy sprawdzali dane przez radio, był taki moment, że pomyślałem sobie, że mogliby mnie zamknąć w celi na 24 godziny i niech sami się męczą z tym autem i zabierają go na parking policyjny). Przynajmniej z nimi mi się udało - pomyślałem sobie, gdy poszedłem do 16-letniego chłopaka, a on się mnie pyta czego chcieli, bał się że mogą mu coś zrobić za to, że prowadził traktor bez prawa jazdy. Podczas gdy ja siedziałem w ciepełku i rozmawiałem z policją przyszedł ojciec tego chłopaka i jego starszy syn. Jego ojciec zaproponował, żeby podnieść samochód za wahacz u koła, a reszta mężczyzn będzie go wypychała na drogę. I tak też zrobiliśmy. Tym razem starszy brat prowadził traktorem, a my w 4 chłopów mieliśmy pomóc wypchnąć Merola z tego rowu. Samochód podczas przechylania zatrzymał się na drzewie, które zdaniem nieznajomego okazało się przekleństwem w tym przypadku, ja nie popierałem tej tezy, ale nie powiedziałem tego na głos. Gdy gołymi rękoma zacząłem odpychać auto (nie miałem rękawiczek; los chciał, że w piątek po lekcjach pożyczyłem je swojej koleżance z klasy, której było bardzo zimno; także przez dłuższy czas nie miałem czapki na głowie , zawsze ją zdejmuje gdy jadę samochodem, dopiero gdy szukałem dokumentów w Merolu,
założyłem ją na głowę, na śmierć o niej zapomniałem) wraz z trzema pozostałymi, Mercedes stopniowo wychodził z rowu. W pewnym momencie poślizgnąłem się na rowie i znalazłem się miedzy drzewem a samochodem. Akurat w tej samej chwili zaczęły się ślizgać koła traktora i z sekundy na sekundę auto przesuwało się w moim kierunku. Znów miałem wrażenie jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie. Z oddali słyszałem tylko krzyki: "Odsuń się od drzewa, bo zaraz Cię przygniecie". Nagle przed oczami
przeleciało mi całe moje życie. Po chwili doszedłem do siebie i widzę nadal sunący się na mnie samochód. Wtedy nie wiadomo skąd poczułem nadludzką siłę w dłoniach. Mocno zaparłem się o drzewo i z jeszcze większa siłą pchnąłem auto. Mercedes zaczął się w bardzo szybkim tempie wyłaniać z nad rowu. Nie minęła nawet minuta od mojego starcia oko w oko z śmiercią jak samochód stał na drodze. Wtedy nieznajomy szybko się pożegnał, mówiąc że jedzie na nockę i że mam coś odpalić za przysługę rodzinie od
traktora. Nie wiem po co to to powiedział. Dla mnie to była tak oczywista rzecz jak to, że jutro nastanie nowy dzień. Nieznajomy odjechał w mgnieniu oka. W tym czasie zacząłem szukać swojej dwudziestki w swoim portfelu, którą już dawno miałem wpłacić na swoje konto, ale na szczęście tego nie zrobiłem teraz miała okazję sie przydać jak nigdy w życiu Podszedłem do rodziny, która mi pomogła. Stali obok Merola i oceniali straty (prawe lusterko wyrwane i lekkie wgniecenie i otarcie pod tym lusterkiem). Spytałem się ich czy mi pomogą jeśli samochód nie będzie chciał się uruchomić i wyciągnąłem w ich stronę banknot dwudziestu złotowy, mówiąc że to za pomoc. Było ciemno ale widziałem zdziwienie w ich oczach, wiec wcisnąłem te pieniądze w ręce ojca i jeszcze raz podziękowałem. On przyjął pieniądze i powiedział że oczywiście mi pomoże przy uruchomieniu silnika. Wsiadłem więc do samochodu i włożyłem kluczyk do stacyjki. Przekręciłem go i od razu zwróciłem uwagę, że lampki kontrolne ledwo świecą, domyśliłem się że akumulator siadł przez to że światła były włączone by oświetlić drogę. Ako było tak słabe, ze nawet rozruchu nie było. Wyłączyłem światła i otworzyłem maskę. Powiedziałem, że akumulator mi siadł i czy mogliby użyczyć mi energię na uruchomienie silnika. Podłączyliśmy kable i odczekałem chwile, ako się trochę podładowało. Następnie ponownie wsiadłem do Merola i przekręciłem kluczyk. Silnik od razu zawył. Kamień spadł mi z serca. Teraz myślałem tylko o tym by wrócić do domu i wygrzać się w swoim łóżeczku. Niestety pojawił się kolejny problem po przekręceniu włącznika od światła palił się tylko jeden reflektor i do tego bardzo słabo. Wysiadłem za zewnątrz by zobaczyć jak to wygląda. Ktoś powiedział że to może być spowodowane tym wpadnięciem do rowu, akurat prawy się nie palił, a na ten właśnie bok było przechylone auto. Otworzyłem drzwi od kierowcy i zacząłem rozpaczliwie przełączać dźwignie na światła długie, nic się nie zmieniło z nerwów dodatkowo
włączyłem wycieraczki. Powiedziałem więc im by mnie nakierowali na boczną dróżkę bym mógł zawrócić i pojechać do domu. Wsiadłem za kierownicę i wycofałem by mieć miejsce na wjazd w tą dróżkę. Nagle przypomniałem sobie, że ja przecież mam zniszczony przełącznik świateł z pozycyjnych na mijania (trzeba przekręcać scyzorykiem, co nie zawsze od razu wychodzi) i pewnie nie przekręciłem od końca na światła mijania. Pomanewrowałem tym scyzorykiem i faktycznie moje przypuszczenia okazały się
prawdziwe.
Przy długich już światłach zawróciłem przy pomocy bocznej drogi, w tym czasie moi wybawiciele wracali do domu. Gdy byłem już zwrócony ku wyjazdowi z Białego Boru, nagle auto mi zgasło. Teraz jak się nad tym zastanawiam to jestem prawie na 100% pewien że pod wpływem euforii, że udało mi się wydostać Merola z rowu, musiałem zdusić silnik. Tych trzech ludzi, którzy mi pomagali byli już jakieś 300 metrów od samochodu, a na dodatek nadjeżdżała z przeciwka taksówka (też Mercedes ) Oczywiście silnik nie uruchomił się bez energii na rozruch i tak siedzę jak taki ciołek i myślę co teraz. Podjeżdża taksówkarz i od razu z pyskiem na mnie, że blokuje mu drogę, a ja mu odpowiadam z irytowanym głosem, czy to moja wina że mi samochód padł. Pytam się go czy ma kable i czy użyczy mi energii na rozruch. On mi na to, że ma ale bardzo krótkie, więc będzie trzeba przesunąć samochód bardziej na bok i dodał że jak odpalę to mam mu dać 10zł za fatygę. Mruknąłem pod nosem: "tak jasne" i pierwsze co to spojrzałem ile mam jeszcze kasy w portfelu, w tych egipskich ciemnościach wydawało mi się że mam tylko trzy monety po złotówce i jakieś drobniaki, nic nie mówiąc taksówkarzowi schowałem portfel i i starałem się przesunąć trochę mojego Merola na bok, by kable sięgały, lecz bez skutku. Wtedy taksówkarz zaczął pchać mój samochód, tak go popchał że auto zaczęło się ślizgać. ja próbuje kręcić kołami, ale kierownica ani drgnie, stawiała opór i nic nie mogłem zrobić. Mercedes powoli zaczął się zbliżać do rowu, więc krzyczę do faceta by przestał pchać i szybko wciskam hamulec awaryjny (w większości aut jest to tzw. "hamulec ręczny", ale w Merolu zaciąga się go nogą). samochód zatrzymał się tuż przed rowem (uff...). Po chwili taksówkarz podłączył kable. Wsiadłem za kierownicę i próbuje przekręcić kluczykiem, ale nie szło, zrozumiałem że włączyła się blokada kierownicy jakby nie miała kiedy - pomyślałem sobie. Niestety po kilku próbach kręcenia nie udało mi się odpalić. Taksówkarz poświecił latarką po silniku i powiedział mi że samochód się zapowietrzył, następnie pokazał mi jakiś pęknięty wężyk i dodał że nie ma szans na uruchomienie silnika. "Spoko!!" - mówię do siebie, nici z powrotu do domu. W akcie desperacji zacząłem wciskać ten wężyk na siłę (nie chciałem przecież spędzić tutaj nocy), a taksówkarz spojrzał na mnie z politowaniem i zaczął się śmiać mówiąc że to nic nie da. Gdy ja walczyłem z wężykiem, zadzwonili od niego klienci. Powiedział im że od 10 minut stoi
400 metrów od ich domu, bo jakiś samochód blokuje drogę i że jeśli mogą to żeby podeszli do taksówki ten kawałek. Po pewnym czasie dałem sobie spokój z tym wężykiem. Wsiadłem do auta i się zastanawiałem: "co dalej?". Miałem pustkę w głowie więc dla zabicia czasu obserwowałem jak klienci, którzy dopiero co dzwonili, pakowali się do taksówki. Zaraz po tym jak odjechali w widzę, że przyjeżdża mały samochód. Wysiada z niego "starszy brat" (na moje oko miał około 23) i się pyta: "Co się stało?"
Mówię mu że samochód mi zgasł i że nie chce odpalić. Dodałem również, że taksówkarz który próbował mi coś tam pomóc, powiedział że auto mi się zapowietrzyło i że jakiś wężyk pękł. Spytałem się go czy mógłby mnie odholować. On odparł, że tak ale gdzie i zapytał się czy mam linę holowniczą. Ja odpowiedziałem mu, że mam i wyrzuciłem z siebie jak z procy czy mógłby mnie odwieść aż na Lotnisko, wcześniej się dowiedziałem że ma tam kogoś z rodziny na Kustronia. Tak bardzo miałem już tego wszystkiego
dość, że chciałem jak najszybciej znaleźć się w domu. Spojrzał na mnie jak na słodkiego szczeniaka, którego ktoś wyrzucił z domu i się spytał czy nie mam kogoś w Białym Borze i zaproponował że jakbym nie miał u kogo się zatrzymać, to mógłbym przenocować u nich i zostawić samochód na ich podwórku. Wtedy postanowiłem że zadzwonię do mojego wujka i pogadam z nim o noclegu. Po głosie poznałem że był bardzo zaniepokojony o mnie. Powiedziałem mu tylko tyle, że akumulator mi siadł i czy mógłbym
odholować do nich Merola i przenocować. Odparł że nie ma problemu i że czeka na mnie. Przekazałem 23-latkowi gdzie dokładnie mieszka mój wujek. Zaczepiliśmy liną samochody i ruszyliśmy. Ten jego mały samochodzik jakoś ciągnął mojego Merola, ale ciągle ślizgały się mu koła, później się okazało, że ma jeszcze letnie opony (tak na marginesie to mój Mercedes także ma letnie opony ) Odczepiliśmy więc samochody i powiedział, że traktorem będzie holować mojego Merola. Ucieszyłem się na tą
wiadomość,
bo miałem świadomość, że niedługo skończy się ta cała historia z tym samochodem. Czekałem niecałe 5 minut jak się pojawił ciągnik. Przez ten czas oczekiwania uświadomiłem sobie jak bardzo zmarzłem i jakie to ja mam szczęście w nieszczęściu że spotkałem tą dobrą rodzinę. Przyjechał ojciec wraz z młodszym synem i zaczepiliśmy Mercedesa do ruska za pomocą pasów. Zaproponowałem młodemu by jechał ze mną po stronie pasażera. Otworzyłem mu drzwi od środka, bo były wcześniej zatrzaśnięte i zaprosiłem do gestem ręki do środka, ale za nim wsiadł wyrzuciłem wszystkie rzeczy z siedzenia pasażera na tylną kanapę, m.in. boczne lusterko. Gdy chłopak wsiadł to ruszyliśmy. Traktor miał dużo większy ciąg niż poprzedni samochód. Mercedes toczył się po drodze jak sanki na lodzie. Musiałem się mocno napracować rękami podczas kontr, by auto nie uciekło z drogi. Raz tak mocno szarpnęło i zarzuciło samochodem, że prawie w drzewo wpadłem. Na szczęście w porę zdążyłem skontrować Merolem. Podczas holowania, które trwało ok. 15 minut rozmawiałem z chłopcem, wtedy dowiedziałem się m.in. że ma 16 lat. Gdy zaciągnęliśmy samochód na podwórko wujka to poczułem ogromną ulgę. Kamień spadł mi z serca, że ta noc dobiega końca. Jeszcze raz za wszystko podziękowałem rodzinie od traktora. Dopiero jak gdy wszedłem z wujkiem do jego domu zauważyłem że mam odmrożone dłonie i stopy. Było już po północy, ale i tak dopiero po trzeciej zasnąłem. Następnego dnia wróciłem autobusem do domu, Mercedesa zostawiłem u wujka. Gdy wróciłem do domu, w kuchni zastałem ojca, Sylwię i Martę. Byłem wściekły na ojca, uważałem że to przez jego zachcianki to wszystko się wydarzyło. Gdy opowiedziałem mu w największym skrócie co się wydarzyło on mi powiedział, że mam się z tego śmiać i że najważniejsze że nic mi sienie stało, a samochód nie jest ważny, może nawet iść na złom. Następnie tata wyszedł z domu, więc mogłem spokojnie ze szczegółami opowiedzieć dziewczyną co się tak naprawdę stało. Opowiadając im uzmysłowiłem sobie, że mogłem zginąć. Jak przypomniałem sobie widok tych migawek z mojego życia to zacząłem płakać. wtedy Sylwia i Marta mnie przytuliły i zaczęły mnie pocieszać. Po kilku minutach doszedłem do siebie i słuchałem co tam się u nich wydarzyło. Najgorsza była dla mnie myśl, że po tym wszystkim muszę się jeszcze uczyć na pracę klasową z fizyki rozszerzonej. Na szczęście jakoś się zmobilizowałem by poczytać teorię i policzyć klika zadanek. W między czasie jak się uczyłem dzwoniła do mnie mama z Hiszpanii. Już wiedziała wszystko od ojca co się wydarzyło, więc szybko jej streściłem moją ostatnią noc. Teraz pisząc to wszystko jestem zaskoczony jak się zachowałem w takiej sytuacji, ani nie przeklinałem ani nie wyzywałem; nawet na winowajcę tego wypadku. Po przelaniu tej tragedii ze szczegółami na papier mam wrażenie jakby ubyło mi zmartwień na głowie.
*Zbieżność wszelkich imion jest zupełnie przypadkowa |
|